wtorek, 17 stycznia 2017

Wiosna w styczniu

Za całe 2 złote i 40 groszy przytargałam do domu wiosnę.
Właściwie to niosłam ją jak wydmuszkę zapatuloną w moje osobiste rękawiczki, z drżącym sercem, co by mi nie zmarzła, nie odeszła.
Ale nie, harda jest, wytrzymała, krucha, a taka silna.
Dała radę i teraz mogę obserwować ten zadziwiający wiosenny cud, jak z godziny na godzinę zmienia się, mężnieje, idzie w siłę, rozrasta się i nabiera barw.
Przyniosłam pęczek zielonych kikutków.
Późnym popołudniem czubeczki zaczęły przybierać żółtą barwę.
A wieczorem zaczął się rodzić kwiat.
Tak wyglądał po 2 godzinach od poprzedniego zdjęcia.
Magia, po prostu magia i to w jakim imponującym tempie.
Jakby biedactwa chciały jak najintensywniej wykorzystać swoje kruche życie. Jakby były świadome, że są tu tylko na mgnienie oka.

Ciekawe, co zastanę rano? Zatem cdn.

Nazajutrz rano wczorajsze pączuszki wyglądały bardzo okazale.
Trochę mi się smutno zrobiło, bo ta pogoń za dojrzałością skojarzyła mi się z dzisiejszą młodzieżą. Szybko, intensywnie, już, teraz, od razu, a potem pustka.

Ale wolę wrócić do swojej żółciutkiej wiosny pobijającej rekordy w dążeniu do pełnej okazałości.
 A kolejnego dnia na stole mam już pełen bukiet, oto efekt 3-dniowej metamorfozy:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Miło mi, że mój wpis Cię zainteresował. Dziękuję za poświęconą chwilę na komentarz :)