czwartek, 26 listopada 2015

Igły, tym razem nie jeżowe

Muszę to uczcić minutą radosnego wrzasku:

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.............aaaaaaa!!!!!!!

60 sekund później:

Stało się! Wczoraj po raz  pięćdziesiąty i ostatni wbiłam igłę  w swój biedny brzuch. 
Może i nie było to aż tak traumatyczne przeżycie, ale też i nie te z gatunku rozkosznych.
Mój brzuch, to ostatecznie nie poduszka do igieł.
Zastrzyki, to etap tortur pooperacyjnych w zaciszu domowym. Działały przeciwzakrzepowo i musiały być w codziennym menu, ale czemu aż 50 ???!
Ostatecznie wytrzymałam, zdobyłam kwalifikacje domorosłej masochistki i igły mi nie straszne, oczywiście te w rozmiarze mini.
  * * * * * * * * *  * * * * 
Niestety okazało się, że bliskie spotkania z igłą wcale się nie skończyły. 
Dzisiaj byłam kłuta w podniebienie!
Tak, tak, facjatę mi sparaliżowało lewostronnie na dobre dwie godziny. Śmieszne uczucie nie mieć kontroli nad swoimi ustami. Picie z kubka skończyło się ulaniem, a próba płukania ust katastrofą powodziową. 
Na szczęście artykułowanie słów na poziomie zrozumiałym dla otoczenia, dość szybko wróciło do normy.

Winowajczyni tej sytuacji, górna piątka, postanowiła rozpocząć samodzielne życie. 
Nie rozumiem tej decyzji, bo przecież w tym lokalu, w którym żyła przez tyyyle lat, warunki miała doskonałe. 
Przytulnie i stabilnie, codzienne SPA, pucowanie najlepszymi pastami, masaż szczoteczką elektryczną, mizianie nitką dentystyczną, kąpiele w płynach do jamy ustnej, systematyczne wizyty kontrolne u zębologa, naprawy, renowacje, full serwis i inne fiu bździu. 
I nie doceniła, małpa jedna, nagle, bez ostrzeżenia wyrwała się na wolność. Dawno już musiała planować tę dywersję, bo za łatwo jej poszło.

Ostał ci się jeno korzeń. 
Marna pociecha.

To było wczoraj. Wieczór był późny, w paszczy ziała dziura, a w sercu narastała histeria, która sięgnęła zenitu, gdy zaczęłam przeglądać informacje na temat implantów, które w tym momencie wydawały mi się jedynym ratunkiem.
Ceny kosmiczne, ale wolałabym chyba nie jeść przez pół roku i sprzedać ostatnie skarpetki, niż świecić brakiem w uzębieniu. 
Nie ma i nigdy nie będzie takiej opcji. 

Zęby to priorytet i wizytówka człowieka. 
Co po drogim ciuchu i pięknym makijażu, kiedy w gębie przeciągi. 
Niewyobrażalne.

Happy end taki, że cudowny, dentystyczny czarodziej przyjął mnie dzisiaj w gabinecie i uwolnił od tej koszmarnej traumy.

Piąteczka, nówka sztuka nieśmigana, z rozkoszą zajmie miejsce starej wredoty. 

No i fajnie.
 


sobota, 21 listopada 2015

Sesja ślubna

Hmmm... od czego by tu zacząć...może od początku.
Dzisiejszy dzień krążył dookoła tematu sesji ślubnych. 
Nie, nie, spokojnie, moje dziecko jeszcze się za mąż nie wybiera, ale córka koleżanki i owszem, wybrała się, a ja miałam okazję obejrzeć jej sesję ślubną i to mnie wprowadziło w temat.
Potem dowiedziałam się, że druga koleżanka sama osobiści szykuje się do przejścia na drugą stronę mocy i jest na etapie szukania sukni ślubnej. 
Stąd był już tylko krok do zagłębienia się w odmętach internetu w poszukiwaniu modelu, który jej się spodobał, ażeby ocenić, czy wybór jest akceptowalny.
W trakcie tej eskapady trafiłam oczywiście nie tylko na wspomnianą suknię ślubną, ale też na wiele innych fotografii upamiętniających te wiekopomne chwile.

Ludzie to jednak straszni ekshibicjoniści.

No i tu otworzyły się czeluści piekła, które mnie pochłonęły na całe popołudnie. 
Czego to ja się nie naoglądałam! 
Jedne zdjęcia mnie zachwyciły, inne wzruszyły, zaciekawiły, niestety to była tylko garstka, pozostałe  wywołały szok, zdegustowanie, zdziwienie, niedowierzanie i zwątpienie w gusta, moralność i zdrowe zmysły niektórych nowożeńców.
Nie wiem, może zmiana stanu cywilnego jest zbyt dużym szokiem dla organizmu ludzkiego i niektórzy zatracają się w chaosie własnych emocji, inni, jak tępe owieczki naśladują oklepane wzorce, a inni za wszelką cenę, bez względu na skutki silą się na oryginalność, niestety często z opłakanym skutkiem.
Naoglądałam się, naoglądałam i żeby ten czas nie poszedł na marne, postanowiłam skumulować tę nowoposiadłą wiedzę w jakąś całość pod hasłem "Czego wystrzegać się na sesji ślubnej?!!".

Zatem, po pierwsze wszelakich zbiorników wodnych. Bo po co pogoń za drogimi kreacjami i dodatkami, wizyty u fryzjera, kosmetyczki i makijażystki, skoro ludzie jak bobry ciągną tam, gdzie jest mokro i nierzadko błotniście, aby wykonać sesję a' la topielec, błotnik szuwarek czy też Jożin z Bażin:
Po drugie skoków, jeśli nie chce się na pamiątkowym zdjęciu wyglądać groteskowo i pokracznie. Ja rozumiem, że radość rozpiera, ale:
Po trzecie morderczych zapędów. Co to w ogóle za pomysł, żeby szczęśliwe pożycie zaczynać od wizji ukatrupienia swojej ukochanej połowy, o co tu chodzi???
Po czwarte photoshopa, brrrrr:
Po piąte, zdecydowanie ochronnej folii malarskiej, przecie to szkodliwe dla środowiska, a i samemu udusić się można, jak się toto dookoła głowy omota:
Po szóste, kategorycznie sesji ocierających się o pornografię. Wszystko dla ludzi, ale to się mija z sensem ceremonii ślubnej, z założeniem, że panna młoda odziana w biel, to istota nieskalana i czysta. No wiemy, wiemy...ale po co epatować swoją intymnością, wywalać wszystko na światło dzienne. Czy takie zdjęcia ślubne można podarować dziadkom w prezencie?
I po siódme wszelakich dziwnych zachowań, czyli pokładania się gdzie popadnie i wchodzenia w różne dziwne miejsca, bo to się czasami wymyka spod kontroli: