niedziela, 31 lipca 2016

Moje przepustki na wolność.

A co tam na mojej działeczce? Dawno o niej nie pisałam, a potrafię smęcić do porzygu, jak matka o swym nowonarodzonym.
Działeczka cierpi w izolacji, albo raczej na odwrót, ja cierpię i tęsknie, bo wiadomo, noga i brak mobilności. A pogoda nie rozpieszcza i ile trafiło się słonecznych weekendów do tej pory, to u palców zdrowej nogi mogę policzyć.
Dotleniam się na balkonie, choć to tylko nędzna namiastka pobytu na świeżym powietrzu. 
Cóż, wyboru nie mam, zatem jak się nie ma co się lubi...

A o balkon w tym roku zadbałam, żeby oko, spragnione natury, mieć na czym zawiesić i wieszam, bo pelargonie, które ongiś uznawałam, za wiochmeńskie i przebrzydle banalne, teraz podbijają me serce niesamowitymi kulami kwiatów i zachwycającą barwą.
Pięknie kwitnie też stokrotka afrykańska, która rozrosła się już w spory krzaczek, natomiast lawenda  nie kwitnie, nie wiedzieć czemu, ale zachwyca swoją subtelnością, delikatnością i szarozielonym kolorem drobnych listków.

Przerażają mnie filmy o przyszłości, wizje mechanicznego, betonowostalowego świata, gdzie zieleń jest ogólnie zapomnianym kolorem, nie mówiąc już o naturalnym kolorze trawy, krzewów, liści drzew.
Codziennie nieodmiennie zachwycam się swoim widokiem z okna. Mimo miejskiej zabudowy, zieleni jest ogrom, piękny las, zatopione w roślinności ogródki domków jednorodzinnych, trawiasty plac zabaw przy bloku.
Ten widok koi, wycisza, uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa i izolacji przed pędem cywilizacji w kierunku...
No właśnie, w kierunku czego?
moja stopa, jak zakonnica w kornecie



wtorek, 12 lipca 2016

Tak niedawno żeśmy się spotkali...

No i proszę, oto moja zapomniana, zakurzona notka czerwcowa, która cierpliwie przeleżała sobie w archiwum i ujrzała światło dzienne dzięki postowi o podobnej pożegnalnej tematyce na blogu mojej English teacher.    

                                                                

Pierwszego września 2013 roku zawitały w progi naszego przedszkola. 

Były maleńkie, nieśmiałe, wystraszone, niepewne i marzące o pozostaniu na zawsze w bezpiecznych ramionach rodziców. 

Każdego kolejnego dnia, powolutku wkradałyśmy się w ich łaski, zjednywałyśmy sobie małe serduszka, a one powoli zadamawiały się w naszych.

Ech..., bo to wychowuje człowiek od małego, hołubi, pielęgnuje, osusza łezki, wyciera gile, utula do snu, opatruje zbite kolanka, zabawia, kształci, pokazuje świat,  rozbudza ciekawość, tłumaczy, rozsądza, poucza, moralizuje,  gani, uczy miłości i szacunku, beztroski i odpowiedzialności,... aż w końcu kocha jak własne i często poświęca więcej myśli i czasu, niż rodzonym (przez co te rodzone nierzadko bywają zazdrosne).

I tak mijają wspólne minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata...
A potem... trzeba się rozstać.
To smutne, ale taka kolej rzeczy, czas nie stoi w miejscu, człowiek też nie powinien.

Wypuściłyśmy je zatem spod naszych skrzydeł ze słowami: 
"Idźcie zatem w świat Nasi kochani, mądrzy, wspaniali. 
Zdobywajcie niezdobyte, osiągajcie nieosiągalne, bądźcie dobrymi ludźmi. Przed Wami przyszłość, w której beztroskie przedszkolne chwile staną się bladym, ale mamy nadzieję, że ciepłym i miłym wspomnieniem z wczesnego dzieciństwa."



* * * * *
Podziękowałyśmy też rodzicom za te wszystkie wspólne dni, za Ich obecność w przedszkolnym życiu, stałe wsparcie i bezcenną pomoc, za realizowanie bez mrugnięcia oka naszych nawet najbardziej zwariowanych pomysłów, za każdą pogodną chwilę, uśmiech, dobrą radę. Za to, że byli z nami, a nie obok.
Oni też ze swojej strony przygotowali nam wzruszające pożegnanie z przepięknymi kwiatami oraz eleganckim i oryginalnym upominkiem.
Dla mnie i Dorotki, "pożeraczek" książek, to naprawdę bezcenna pamiątka.
Dzięki niej, przewracając strony każdej kolejnej książki, będziemy wspomnieniami i sercem przy nich. A ponieważ z rodzicielstwa  nigdy się nie wyrasta, życzyłyśmy im, aby było spokojne, satysfakcjonujące, spełnione, wypełnione dumą i  codziennym szczęściem do końca świata... i o dzień dłużej ;)

poniedziałek, 11 lipca 2016

Prasowane miłością

Co kilka dni staję przy desce i prasuję koszule mężykowi. Zwykła czynność, rutyna. Włączam telewizor, który ostatnio jest w totalnej niełasce. 
Bezmyślnie gapię się w ekran i macham żelazkiem w od lat powtarzalnym, znanym rytmie. Czasami moje myśli zaczynają błądzić po  korytarzach codziennych wydarzeń, zaglądają do pokoi przemyśleń, wrażeń, emocji i czasami natrafiają na coś nieoczekiwanego, zapomnianego lub zadziwiającego.
Wczorajsze prasowanie zaprowadziło mnie myślami w przeszłość tejże czynności, kiedy to ona sama wydawała mi się wyjątkowo utrapionym, nudnym i syzyfowym zajęciem.

I nagle doznałam olśnienia, a w głowie zrodziła mi się refleksja, która jak balsam rozpłynęła się po moim sercu, "że se tak poetycko rzecz ujmę".

Bo ja te koszule tak prasowałam, każdą zakładeczkę, rękawy, kołnierzyki i taka tkliwość mnie ogarnęła, i taka wdzięczność do Boga, losu, opatrzności, że mogę to robić, że MAM DLA KOGO.

I tak mnie to rozczuliło, że dla ukochanej osoby nawet nudny obowiązek staje się przyjemnością.

 Ja mu koszule, a on mi codziennie, bladym świtem, przed wyjściem do pracy kroi arbuza.
I gdy wstaję, ten arbuzowy aromat wymieszany z ulotnym zapachem Jego wody toaletowej od razu  mnie rozczula i wprawia w pozytywny nastrój. I już na zawsze będzie kojarzył mi się z miłością i czułością.

Demi też wyraża swą miłość wiernym leżeniem u stóp swojej pańci, bez względu na to, gdzie się ona przemieszcza. Nieważne, że na zimnej, twardej podłodze, byle blisko. 
No...z tą twardością podłogi to można by polemizować ;)
Ale gdy jest się istotą ceniącą sobie wygody, to poświęcenie należy docenić.