piątek, 2 listopada 2012

jak pies z panem

Iwonka z Psich wędrówek zadała niedawno pytanie "Czy rozmawiamy ze swoimi psami?"



Czy człowiek rozmawia z psem…wróć…czy pies rozmawia z człowiekiem?
Tak, teraz to pytanie brzmi logiczniej, bo cóż do powiedzenia mają w tym temacie ludzie, cóż oni wiedzą o tym co, kiedy, gdzie i komu mamy ochotę  przekazać?  Kiedy lubimy zainicjować „rozmowę”, ot tak, dla samego kaprysu? Kiedy chcemy wyrazić coś ważnego, a kiedy mamy dzień rozważań wewnętrznych i wolimy, żeby zostawiono nas w świętym spokoju? Ludziom stanowczo za bardzo się wydaje, że są elokwentni, wyszczekani i w ogóle tacy hop do przodu, a tak naprawdę, to wiele mogliby się od nas nauczyć.
Weźmy na przykład taką oto moją pańcię. Gęba jej się nie zamyka od rana do wieczora i cóż z tego wynika? Nic. Jeden wielki morza szum, jak to podsumowuje pańcio. A ja! Proszę bardzo, język niewerbalny opanowany na poziomie akademickim, werbalny zresztą też nie odbiega od wymaganych norm.
Język ciała! O matko, czegóż to ja nie umiem wyrazić tymi swoimi puchatymi pięcioma kilogramami. Wszystko!
Jestem szczęśliwa- dupka mi się mało nie urwie, bo ogon kusy, a zadnia radość może mieć siłę od 1 do 18 w rozszerzonej skali Beauforta.
Jestem smutna (wychodzą i nie zabierają mnie ze sobą, innych powodów nie mam)- kładę się w widocznym miejscu, przecież moja rozpacz musi być wyeksponowana, co mam cierpieć w ukryciu, zwijam się w rogalik ogonem do całego świata, wzrok zamglony, uszy skulone i wzdycham żałośnie, acz dosadnie, dając im do zrozumienia, że robią wielki błąd.
Jestem obrażona- leżę w centralnym miejscu, doskonale widoczna, w pozycji Sfinksa, głowa dumnie uniesiona, trwam, nie reagując na żadne przymilne przywoływania i odzewy, ignoruję też próby nawiązania kontaktu wzrokowego, no.. łaskawie pozwalam się pogłaskać i udobruchać smakołykiem, bardzo łaskawie.
Nudzę się- biegam po mieszkaniu w poszukiwaniu szczęścia, bądź okazji do psot, zaczepiam najbliższą, trafioną ofiarę, poszczekuję przymilno-radośnie, przyjmuję pozycję „antenką do góry” (dupka w górze, ogon merdający, łapki przednie leżące). I już pańcio zasuwa na czworaka dookoła fotela, albo pańcia chowa się do szafy i wyskakuje, jak pajac z pudełka, bo wyjścia nie ma, psa zabawić trzeba.
Jestem zawstydzona, narozrabiałam- staram się zrobić taaaaka maleńka i niepozorna, odwracam wzrok (jak ja ich nie widzę, to może oni mnie też nie), ogon drga nieśmiało, oczy wyrażają najwyższą skruchę, a jednocześnie pytanie „No, czy na mnie można się gniewać?
Usiłuję coś wyżebrać- odbywa się to wtedy, gdy oni coś jedzą, a psu nie dają. Leżę wtedy sobie koło takiego pazernego delikwenta, jak gdyby nigdy nic (zwykłe namolne żebranie nic nie da, bo pańcia ma zasadę "nie dokarmiać psa" i nie ma zmiłuj), nie patrzę, nie oddycham, trwam, a z gardzioła wydobywa się ledwo słyszalne szeptoskomlenie, im cichsze, tym bardziej dramatyczne, a o to tu chodzi, żeby struny sumienia podrażnić, zaniepokoić, wyrzuty wzbudzić. Działa!
Jestem spragniona, a micha sucha- sterczę pod łazienką i popiskuję cierpliwie, acz żałośnie.
Jestem głodna- idę do kuchni odegrać  symfonię c-dur Mozarta na dwie miski. Skutkuje!
Jestem głodna smakołyka- siadam przed karmicielką, patrzę hipnotycznie prosto w oczy, bez mrugnięcia, choćby nie wiem co i co 30 sekund, na wydechu robię „sówkę”, tzn. wydaję sowo podobny dźwięk huu-huu,  a jak tylko pochwycę jej wzrok, zrywam się i pędzę do kuchni, gdzie serią kontrolowanych pomruków daję znać, że to ta szafka, ta, tak, TA, właśnie TA, tam, o tam, skrywa ulubione smakołyki i ja o tym wiem!
Nadal jestem głodna smakołyka- udaję się na polowanie. Moim łupem padają skarpetki nieopatrznie pozostawione przez młodszą część stada. Tego nauczyła mnie, ku swojej obecnej rozpaczy, pańcia. No bo miałam być taka grzeczna, nie rozszarpywać skarpetki, nie chować, nie memłać i nie zażywać  innych skarpetkowych rozkoszy, tylko grzecznie, kulturalnie oddawać, no to oddaję, za smakołyka oczywiście i teraz już wyjścia nie ma. Nie można przecież rozczarowywać grzecznego psa.
Jestem śpiąca- znajduję sobie ofiarę, czyli najbardziej unieruchomionego (laptopem, książką, telewizorem) członka stada i przyklejam się do niego całym ciałem, oczywiście rozpycham się przy tym na maksa, bo jak odpoczywać, to w komforcie. Ewentualnie druga opcja- wg określenia pańci „gniazduję”, czyli znajduję sobie wolną poduszkę, koc lub dowolny element pozostawionej odzieży i ukręcam się na powyższym, jak w gnieździe, też ujdzie.
Kocham ich- wariuję ze szczęścia, gdy wracają, nieważne czy po kilku godzinach, czy minutach. Śpię i odpoczywam wtulona w ich ciała, jestem smutna, gdy im jest smutno, popiskuję, liżę po rękach. Przeliczam ich co chwila, gdy rozpełzną mi się po pokojach, mogę być z nimi 24 godziny na dobę i nigdy nie mam dosyć. Moja miłość jest wielka i bezinteresowna, aczkolwiek… tam, tak tam, tam, o tam jest ta szafka...  

Baw się baw się, nooo, baw!
Ugniazdowałam poduszkę.
Uwielbiam jazdę samochodem.
Wodę też uwielbiam.
Ale nade wszystko kocham się wylegiwać.
A już miedzy brzuchem pana, a laptopem najbardziej.

A jak już odpocznę, to idę z pańcią obierać ziemniaki :)

4 komentarze:

  1. Bartuś pyszniutki :D
    to wylegiwanie się to dobry pomysł :P

    OdpowiedzUsuń
  2. zapraszam na bloga monzirzona.blogspot.com po wyróżnienie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale fajnie napisałaś, uśmiałam się :D
    Cała prawda o potworku :)

    OdpowiedzUsuń
  4. w zasadzie to łańcuszków nie lubimy, ale tego typu jak to wyróżnienie jest o tyle fajne, że tak jak napisałaś można znaleźć fajne blogi :)

    OdpowiedzUsuń

Miło mi, że mój wpis Cię zainteresował. Dziękuję za poświęconą chwilę na komentarz :)