niedziela, 13 lutego 2011

13.02.2011r.// traumka z haapy endem

Pulpi miała swój suchy zębodół, a ja miałam swoją emocjonalną jazdę na USG piersi. Stanowczo niefajne przeżycie. Oczywiście wszystko okraszone szpitalnymi absurdami, bo że też jeszcze nie nauczyłam się w swoim wcale nie krótkim życiu, że rejestracja na daną godzinę oznacza "przyjdź pacjencie, zwolnij się z pracy, pędź na złamanie karku. nie spóźnij się, a potem stercz pod drzwiami, a my w swej  wielkiej łaskawości zadecydujemy kiedy doznasz zaszczytu przekroczenia progu świątyni gabinetu i nie myśl w swojej naiwności, że będzie to miało cokolwiek wspólnego z przydzielonym Ci konkretnym czasem", albo: jak jesteś sprytny i inteligentny, lub masz nadprzyrodzone zdolności jasnowidzenia, to dotrze do Ciebie szybciej, niż po odczekaniu swojego czasu i wejściu do gabinetu, że za prywatną wizytę powinieneś zapłacić przed przekroczeniem progu i to nie w samym gabinecie, a nawet nie w rejestracji znajdującej się tuż obok, ale żeby było bardziej ekscytująco w kasie, która znajduje się (no jasne!) w całkowicie innym budynku. Oczywiście nikt o tym oficjalnie nie informuje, bo w życiu atrakcji nigdy za wiele. Olśniona więc przypadkowo tą wiedzą, bo akurat spryt , inteligencja i paraumiejętności zawiodły, po zlokalizowaniu skrzętnie ukrytej wśród budynków i labiryntu korytarzy kasy (poliklinikę olsztyńską projektował chyba jakiś szalony, naćpany wizjoner), opłaceniu badania sumą niezgodną z informacją w internecie, potwierdzoną zresztą przez panią w rejestracji (bo vat wzrósł po nowym roku, tyle, że ja się właśnie w tym nowym roku rejestrowałam), wróciłam do swojego zaklepanego miejsca w kolejce, która lekko drgnęła w tym czasie o jedną osobę. Siedząca obok mnie pani zagadnęła niewinnie na temat dłużącego się czasu, a za moment szczegółowo opisała historię swojej, trwającej 9 lat, walki z rakiem piersi, która zaczęła się niewinnie, a skończyła amputacją. Mój wzrok zatrzymał się na płaskim miejscu wyraźnie rysującym się pod szlafrokiem stojącej pod ścianą starszej pani. Stres przylgnął do mnie całym sobą. Byłam tam z własnej woli, nic sobie nie wymacałam oprócz żeber, ale czułam się, jakbym na własne życzenie szła pod topór.
A potem twarda kozetka, nade mną władczyni wyroków, zimny żel, ciężar machiny lustrującej moje wnętrze, ekran monitora, stop klatka...i stop moje serce, milczenie, szary sufit, ile oczu przede mną patrzyło w prostokątny zarys lampy,... Zdrowaś Mario...., Matko Boża- kontynuuję w myślach- już moje ciało doświadczone chorobami i bólem, zlituj się, ochroń...
I ochroniła.

Są słowa, których brzmienie kąsa umysł, jak natrętny komar. Ostatnio do takich zaliczam namiętnie używane przy każdej okazji, padające bezmyślnie z telewizyjnych i radiowych ust: "celebrytka" i "merytorycznie".

Eksperyment telewizyjny w moim domu uważam za nie udany. Mążuś mój mianowicie zrezygnował z telewizji kablowej, nie nawiązawszy uprzednio kolejnej umowy, w związku z czym zostaliśmy zawieszeni w telewizyjnej próżni. Piękny, wielki, nowiutki telewizorek Sony z funkcją Full HD 3D otrzymał status bezrobotnego. Telewizji nie ma. Cudna sprawa. Mój zachwyt sięgnął zenitu, czas rozciągnął się jak różowa guma balonowa, członkowie rodziny zaczęli dostrzegać się nawzajem, zapowiadało się nieźle. Niestety telenarkomania, to ciężki nawyk. I to kto okazał się największym telemaniakiem? Nie ja, stojąca na czele antytelewizyjnej barykady, nie dzieci, które znalazły pocieszenie w internecie, tylko mój mąż. Najpierw zaczęło się ściąganie filmów z internetu, potem skonstruowanie anteny podczepionej do grzejnika i powrót do czasów czarnobiałej telewizji zakłócanej szumem i śnieżeniem. Jakość obrazu i dźwięku nie zraziła mego lubego, wlepia oczy w ekran i pewnie niedługo w naszym domu zawita nowy pakiet kilkuset kanałów z całego świata. A ja w tym wszystkim biedny bierny oglądacz, ech.

(można się obrazić za "pieprzonego pedancika"? Można)

A jutro Walentyny, a u mnie taki ogólny miłosny olew do wszystkiego i wszystkich, sooooory no.

1 komentarz:

  1. Bidulka, łączę się w bólu. W piątek byłam oddać swą krew i mocz. Trafiłam na wredną, starą, gburowatą laborantkę, która jechała dosłownie po każdym, kto się nawinął (mi też się dostało za jakieś duperele), przy okazji jedna babcia zachwyciła się kolorem moich włosów, inna babcia drugiej babcie opowiadała jak jeden dziadek wylał swój mocz na młodą dziewczynę, a jak już się uspokoiło to przeczytałam na drzwiach do gabinetu USG, że na badanie należy przynieść ze sobą papierowy ręcznik ! Ciekawe za co my płacimy składki skoro nawet ręczników dla nas nie mają grrrr.... Buziam :*

    OdpowiedzUsuń

Miło mi, że mój wpis Cię zainteresował. Dziękuję za poświęconą chwilę na komentarz :)